czwartek, 13 maja 2010

Harpagan 39 - relacja

Zdobyłem mityczny tytuł Harapagana. Powinien być bardzo szczęśliwy, przecież to marzenie większości osób jeżdżących intensywnie na rowerach. Mam jednak mieszane uczucia...


Przedmowa
Wszystko zaczęło się w sobotni, październikowy wieczór zeszłego roku. Siedząc w szkolnej sali gimnastycznej w Redzie rozważałem przegraną jaką był dla mnie Harpagan 38. Porażkę przyrzekłem sobie pomścić na wiosnę. Miejsce około setnego może nie było jeszcze takie złe, gdyby nie fatalna nawigacja połączona z jeszcze większym dołkiem formy. Na domiar złego wszyscy których znam byli przede mną. To wtedy wszem i wobec rozpowiadałem, że na wiosnę zdobędę Harapagana. Z czasem coraz mniej w to wierzyłem. Jeździć treningowo zakończyłem na początku grudnia, a nowy sezon zaczął się dla mnie dopiero w marcu i to bez planu treningowego, ani żadnego systemu. Po prostu jeździłem z tym, że intensywniej niż w poprzednich latach. Każdy przejazd oprócz codziennych odcinków dom-praca-dom miał być w tempie prawie wyścigowym.
Na tydzień przed Harpem przejechałem trasę PRO planowego WaypointRace 2010. Symulując postoje na punktach, popełniając błędy nawigacyjne i wychwytując nieaktualności mapy zrobiłem czas 5 godzin 33 minuty przejeżdżając 118 km. To był dobry wynik jak dla mnie zważywszy, że tego dnia przed 3/4 dystansu towarzyszył mi bardzo intensywny deszcz. To wtedy zdałem sobie sprawę, że Harapagan jest rzeczywiście w zasięgu. I tak z dystansem rocznym około 1800 km wybrałem się w drogę na cel numer 1 pierwszej części sezonu.

Wstęp
Piątek 7.05.2010 godzina 15:30 ruszymy z Lewanem do Gdańska. Prognozy pogody od dłuższego czasu nie były sprzyjające, chociaż gdzie niegdzie zaczynały pojawiać się przewidywania, że deszcz ustąpi w sobotę. Generalnie nastawiłem się, że będzie mokro i się nie zawiodłem – deszcz zaczął podać zaraz za Łomiankami. Jadąc krajową „siodemką” i patrząc na przydrożne lasy, pola i szutrowe drogi nie wyglądało to dobrze, im bliżej morza tym więcej błota. W połowie trasy sprawdzam ICM – około godziny 20 ma przestać padać. Nie przestało.
O w pól do 22 zjawiamy się w bazie wyścigu. Piesi już ruszyli, więc łatwiej znaleźć miejsce. Lokalizujemy dogodną miejscówkę na małej sali gimnastycznej z tartanową bieżnią. Witamy się ze znajomymi, wszyscy zgodnie stwierdzają, że Harpagana znowu nikt nie zdobędzie, przecież ciągle leje. Około północy zasypiam, krople deszczu wciąż uderzają w okna.

Przed
Nad ranem ruch zaczyna się robić o godzinie 5 rano, właściwie nie trzeba nastawiać budzika, bo każdy planuje właśnie półtorej godziny jako czas optymalny, żeby ze wszystkim zdążyć. Noc oczywiście w moim wykonania prawie nieprzespana, nie przeszkadza mi to jednak w sprawnym wstaniu. Pierwszym ruchem wszystkich po obudzeniu było sprawdzenie sytuacji za oknem - nie padało, co więcej niesmiało pojawiało się słońce. Śniadanie na tego typu zawodach mam już opanowane i od dłuższego czasu niezmienne. Są to 3 torebki kaszki na wodzie. Podgrzewam wodę na palniku, nowością będzie wkrojenie dwóch bananów do środka. Wieczorem spakowałem już całe jedzenie na wyścig, ale nadal mam wątpliwości co do ilości, obawiam się, że mam tego za mało. Później okazało się wręcz przeciwnie. W końcu mój zestaw żywnościowy jest następujący:
- banan,
- 6 batonów musli 25g,
- paczka bułeczek mlecznych i kabanosy,
- 2 batony energetyczne 100g.
Do tego za namową Lewana biorę 0,5l rozrobionego wcześniej Gain bolica. Do picia izotonik w ilości 2x bidon 0,7l + bukłak 2l. Na czarną godzinę dołożyłem 2 butelki coli 0,5 l. Nie bez znaczenia tak szczegółowo to wymieniam, jak dołożyłem do tego zestawu jeszcze parę drobiazgów to plecak ważył coś koło 8 kg. Nie chcę nigdy więcej popełnić takiego błędu.
Przed wyjazdem trwają ożywione dyskusje co do ubioru, padają głosy, że jest bardzo zimno, ktoś rozmawiał z pieszymi - "w lesie błoto po kolana". Większość decyduje się ubrać „na długo”, ja również.

6.27, planowe rozdaniem map. Trasę mam już w głowie ułożoną przed otrzymaniem mapy. Jadę tak, żeby na początku mieć pod wiatr, dzisiaj będzie to kierunek zachodnio-południowy. Jako, że trafiłem na numer startowy 759 to dostałem mapę jako przedostatni w 40-osobowej grupie. Niestety rozdawanie map trwało strasznie długo i sam ją dostałem już po planowanej godzinie startu. Jednym rzutem oka stwierdzam, że da się przejechać tak jak pierwotnie założyłem, wyjdzie kółko przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Jak zwykle przy takim dystansie skupiam się więc na 6 najbliższych moim założeniom punktach, a na resztę tylko zerkam. Rysuję markerem początek trasy, później i tak będzie trzeba zweryfikować pozostałe 14 punktów w zalezności od warunków na trasie, przynajmniej będę miał chwilę na odpoczynek. Podczas planowania zakładam, że omijam drogi gruntowe bo nie wiadomo czego się po nich spodziewać. Asfalt właśnie przesychał, ale w terenie musi być mokro.

Mocny początek
Z mapą właściwie spędziłem 3 minuty. Przede mną ruszyła może 1/3 zawodników to i tak słaby wynik, zważywszy na fakt, że wiele osób miało dużo dłużej mapę w rękach niż ja. Jedzie mi się nadspodziewanie dobrze, tygodniowy odpoczynek od roweru zrobił swoje. Zdobycie PK10 nie sprawia mi większych problemów, po około 3-kilometrowym kawałku asfaltem miałem pierwszy kontakt z drogami gruntowymi. Miłe zaskoczenie, kałuż wcale nie jest tak dużo, jedzie się dosyć nieźle, większość dróg była piaszczystych, co w tych warunkach było korzystne ponieważ woda szybko wsiąkała. Wpadam na punkt, gdzie jest niewielki ruch, podbijam punkt i od razu jadę. Decyduję się na jazdę szlakiem do asfaltu. Tak miałem narysowane na mapie, natomiast szlak okazał się słabo oznaczony i trochę się pogubiłem. Wreszcie na szosę trafią z Danielem Śmieją. Jedziemy mocnym tempem. Przy zjeździe z asfaltu rozdzielamy się. W lesie jadę sam, ale wkręca mi się gałąź w koła i muszę się zatrzymać przy ruszaniu widzę nadciągającą trójkę zawodników, to Daniel, Paweł Brudło oraz nieznany mi zawodnik. Postanowiłem chwilę zwolnić i dać wyprzedzić, aby na punkt pojechać w takiej grupie. PK20 w końcu za 5 pkt, więc powinien być trudniejszy w takim mocnym składzie mniejsze prawdopodobieństwo długiego szukania. W rezultacie punkt był łatwy, przynajmniej jadąc sam trafiłbym bez problemu. W tym momencie jesteśmy w czołówce osób decydujących się na taki wariant przejazdu. Na samym punkcie po raz pierwszy i ostatni pokierował za mną owczy pęd. Paweł i Daniel jadą na zachód, ja mam narysowany powrót tą samą drogą na południe. Nie chcąc nic tracić kontaktu z czołówką wybieram kierunek zachodni. Okazuje się on nie najlepszy, drogi słabo przejezdne. Po wyjeździe na asfalt, Paweł znika w lesie, wcześniej pamiętam jeszcze jego stwierdzenie, ze gdyby nie wiatr to trasa byłaby do zrobienia. Ja i Daniel wybieramy asfalt. Na PK2 docieram już sam nie wytrzymując tempa cieńszych opon przeciwnika. Kiedy zobaczyłem namiot chciałem odjechać bez podbijania, nie zgadzał mi się on z mapą i nie chciałem dać wiary dziewczynom punktowym, że to jest punkt trasy rowerowej. Było to jedno z dwóch miejsc które nie zgadzało się dla mnie z mapą. Zresztą droga które miała być obok punktu asfaltowa okazała się fatalnymi "kocimi łbami". Przy dojeździe do skrzyżowania widzę Daniela studiującego mapę, ja wybieram PK18 i bez zatrzymania jadę już sam.
Przy długim przebiegu do PK18 cały czas mam wątpliwości czy jednak nie robić PK14. Ostatecznie wybieram już nie zmieniać. Punkt 18 jest również za 5 punktów, dodatkowo najazd według mapy od wschodu nie wydaje się najłatwiejszy. Będąc już blisko widzę zawodnika wracającego, który stwierdza, że „tędy się nie da”, ale dowiedział się od miejscowego którędy można. Mam wątpliwości bo z mapy to nie wynika, w końcu zadecydowałem, że przy trudniejszym punkcie lepiej szukać we dwóch. Wariant okazał się skuteczny, ale za mostkiem zostawiam "pomocnika" i na punkt przyjeżdżam jako pierwszy i to pierwszy spośród wszystkich startujących. Tak miało być przez następny odcinek.

Samotna jazda
Dalej bardzo prosty fragment trasy na południe z kombinacją PK4 i PK16. Na obu melduje się jako pierwszy. Jedziecie mi się nadzwyczaj dobrze. Dopiero na około 50 kilometrze zaczynam coś jeść i to tylko z zasady, bo śniadanie jeszcze tkwiło nie spalone. Niestety zaczyna się problem z plecami. Obciążony plecak robi swoje i kręgosłup z każdym kilometrem dawał o sobie coraz bardziej znak.
Kolejny punkt to PK14, bałem się najazdu z racji mocno „przerywanych” dróg na mapie, w rezultacie przebieg był bardzo prosty. Zaczynam ponownie mijać zawodników, są już mocno za mną jeśli chodzi o zdobycze punktowe. Przychodzi czas na PK12, trochę ukryty, ale o dziwo jakby podświadomie dokładnie wiem gdzie jechać. Na punkcie robię krótka przerwę i sprawdzam jakość gain bolicu wybijając połowę zawartości. 10 kilometrów dalej zaczyna się kryzys, pojawia się ból brzucha i myśli powrotu do bazy. Do tej pory nie wiem jaka była przyczyna, ale zaczęło się właśnie po spożyciu białego płynu. Do PK6 tempo jazdy było jeszcze przyzwoite dalej gwałtownie słabłem. Wracając z punktu skręcam za wcześnie na szutrowych drogach przez wioski w rezultacie kręcę się zdecydowanie za długo pomiędzy polami. Co chwile zjazdy i podjazdy, w pewnym momencie dobija mnie widok… wyciągu narciarskiego. Musiałem zrobić dwie przerwy, aby odetchnąć. Przed PK1 na 5 minut kładę się obok drogi, właściwie bolało mnie wszystko oprócz głowy, poczynając od kolan, poprzez prawe udo, brzuch, no i kręgosłup. Mija mnie zawodnik patrząc z politowaniem, a może i wyższością nad "niedotrenowanym" rywalem. Dojeżdżam do samego punktu ostatkiem sił i wypijam całą butelkę coli. Na razie nie rezygnuję, postanawiam realizować dalej plan, ale jestem ogromnie na siebie zły, że pojechałem na PK1. Zysk punktowy prawie żaden, dodatkowo „jedynka” nie leżała po drodze, jeszcze ta świadomość że przy takim kryzysie i tempie jazdy Harapagana i tak nie zdobędę. Na asfalcie do Kartuz człapię się 15 km/h, siłą woli wyrzucam myśl o zatrzymaniu się i położeniu na przystanku autobusowym. Za Kartuzami zaczyna być trochę lepiej, na samym PK7, który również nie stanowił żadnego problemu postanawiam zrobić przerwę 5 minut. Zjadam dwie bułki z kabanosami, aby żołądek zaczął pracować. Podwyższam siodełko i smaruje łańcuch.
Zaczyna być dużo lepiej i zaczynam osiągać dobre tempo. Ból brzucha i kolan powoli ustaje. Kolejny punkt, znowu ku mojemu zdziwieniu bez problemu zdobywam, chociaż PK19 na mapie wyglądała niebezpiecznie. PK9, jako, że znajdował się w moim wariancie w 3/4 trasy postanawiam chwilę przeanalizować dalszy przejazd. Obliczam dystans do końca przy pomocy linijki - 60 km, czas 3h 45 min do końca limitu. próbuję to przeliczyć na średnią prędkość jazdy, mam problemy, więc zakładam, że mam 4h do końca czasu, wtedy średnia mi wychodzi 15 km/h. Wychodzi na to, że jest duża szansa i na razie żadnego punktu nie odrzucam, tym bardziej, że ostatnie kilometry jechało mi się bardzo dobrze. Jeszcze się zastanawiam czy nie pomyliłem się w obliczeniach, bo mój kryzys to przynajmniej 30 minut straty od normalnego tempa.

Wyścig z czasem
Na drodze do PK13 wyprzedam grupę zawodników, dogania mnie po chwili jeden z nich i proponuje współpracę ponieważ tempo grupy było dla niego za wolne. To Piotr z Gdańska, który z góry przyznaje, że z nawigacją jest u niego źle, nie długo okazało się, że nie przesadził z tym stwierdzeniem. Nie obawiałem się tego, bo dzisiaj nawiguję prawie doskonale. Jedziemy razem, od razu informuję o moich planach zdobycia wszystkich pozostałych punktów i przez to wymaganej mobilizacji oraz szybkiej jazdy. Lokalizuję PK13, nie było to trudne, zresztą pomogły ślady poprzedników. Do PK17 dłuższy odcinek asfaltem, Piotr prowadzi. Tempo koło 32-33km/h, na podjeździe nie daję rady, ale potem znowu jesteśmy razem. Zadziwia mnie moja forma bo czuję się dobrze, a w nogach mam ponad 170 km, ale w nogach również zaczęły się pojawiać coraz częstsze skurcze. PK17, PK15, PK3 bez historii, ale Piotr stwierdza, że w takim tempie nie da rady bo kończy mu się picie. Wtedy sprawdzam ile mi zostało. Dzielę się połową bidona i z ogromnym zaskoczeniem stwierdzam, że mam ponad litr izotonika w bukłaku. Od tamtej pory ustnika prawie nie wyjmowałem z ust. Zaczynam mieć obawy, bo zostało 1h 15 min i 3 punkty do zdobycia. Do PK5 najazd inny niż się planowałem, ale zawiniła nieaktualność mapy. Przed kolejnym punktem Piotr jednak stwierdza, że musi wpaść do sklepu bo jest kiepsko. 5-minutowe zakupy mocno mi się dłużyły, za to miałem czas do dokładnego zaplanowania dalszych przebiegów. PK11 zdobywamy bez problemu, został ostatni punkt. Tutaj w pobliżu lotniska popełniam błąd i wybieramy nie tę drogę, tracimy znowu około 5 minut. Powrót, ale na horyzoncie widać już grupki pieszych zmierzających na ten sam punkt, więc nie ma problemu. Na wyjeździe z PK8 zostało 18 minut do końca czasu. Piotr stwierdza, że stąd zna drogę - jeździ tędy codziennie. Boję się zaufać, pomny poprzednich doświadczeń, ale jakbym chciał jechać sam może być jeszcze gorzej ze względu na mocno zurbanizowany teren. Obaj jedziemy mocno zmęczeni. Tempo około 24-25 km/h. Na metę wpadamy i okazuje się, że zostało jeszcze 7 minut do końca. Zdobyłem Harapagana!

Podsumowanie
Łatwo położone punkty kontrolne to hasło jakie najczęściej jest powtarzane po wyścigu. Również się przyłączam do niego. Nie miałem problemu z żadnym z nich, jedyne trudności napotykałem na przebiegach pomiędzy punktami. Pełną radość przysłania mi fakt, że tytuł Harpagana na takiej edycji może nie być pełnoprawnie traktowany. Tym bardziej spada na mnie większe wyzwanie udowodnienia że to nie był przypadek na kolejnych edycjach. Zapytany na mecie, czy będę miał jeszcze motywację przyjeżdżać na Harpagany odpowiedziałem, że na pewno tak. Teraz zastanawiam się, czy nie obrać sobie nowego wyzwania, którym mogłoby być zdobycie tytułu na trasie mieszanej, kto wie... ;)

Z każdych zawodów trzeba wyciągać wnioski, więc na minus zaliczam zdecydowanie błędne przygotowanie logistyczne, przeładowany plecak, który spowodował ból pleców, aż do poniedziałku. Nie potrafiłem zaplanować ilości niezbędnego jedzenia, przywiozłem 2/3 tego co ze sobą zabrałem. Co gorsza na mecie mogłem jeszcze wypić 0,5 l pozostałego w bukłaku izotonika, co w obliczu napadających skurczów jest fatalną informacją. Jestem natomiast bardzo zadowolony ze swojej nawigacji, jazda była płynna. Na pewno pomagała taktyka częstego zapamiętywania dystansu z licznika przy charakterystycznych punktach na mapie

Regenerację po Harpaganie kończę właśnie tą relacją. Czy to był tylko jednorazowy wystrzał formy, czy może zapowiedź lepszego niż poprzedni sezon to się okaże już wkrótce, na DyMno.


Statystyki:
Czas na mecie: 11h 49min
Dystans: 228,06 km
Czas jazdy: 10h 45min
Średnia prędkość: 20,85 km/h
Maksymalna prędkość: 63,19 km/h
Średnie tętno: 150 uderzeń/minutę
Maksymalne tętno: 181 uderzeń/minutę
Spalone kalorie: 9087 kcal
Czas w I strefie: 13%
Czas w II strefie: 42%
Czas w III strefie: 44%

2 komentarze:

Tofalaria pisze...

Cześć, dopiero dziś trafiłam na Twojego bloga przy okazji relacji z Dymna ;)
Pamiętam jak na jesieni mieliśmy chyba podobny wynik na Harpaganie-38. Ja wtedy byłam w miarę zadowolona z wyniku, choć też nie do końca, bo błędów było trochę na sumieniu.
Tym bardziej gratuluję, że na wiosnę Ci się udało. A że edycja łatwa - cóż, tych trudnych nie kończy nikt. Życzę powodzenia na kolejnych.
Szkoda, że nie wybrałeś się na Grassora - było naprawdę przygodowo, choć bardzo trudno.

frutti pisze...

Jaki ten świat mały - zawodnik na zdjęciu (za Tobą) w koszulce PTR Dojlidy jest z mojego miasta. Pozdrawiam i życzę powodzenia na kolejnych maratonach :)