poniedziałek, 21 września 2015

Zażynek 2015 z rekordem trasy

Wciąż długie, rowerowe dystanse budzą we mnie niepokój. Jeśli do tego dołożyć jazdę w terenie to ogarnia mnie nawet strach. Pomimo tych uczuć, namówiony stanąłem na stracie kultowego, podlaskiego rajdu Zażynek.

Zażynek to w wersji kolarskiej trzystukilometrowa, terenowa przygoda z lekką nutką orientacji w tle. Rajd odbywa się w Puszczy Knyszyńskiej, a oprócz wersji rowerowej jest też piesza z dystansem „tylko” 100 kilometrów. Bazą tegorocznej edycji był Supraśl i już to było dla mnie wymowne. Na rowerze gościłem tam dwukrotnie i zawsze były to poważne sprawy. Dwa lata temu jadłem tam obiad na Maratonie Rowerowym Dookoła Polski (MRDP), a kilka miesięcy wcześniej przejeżdżałem tam na swojej próbie 900 km non stop.

Nie do końca wiedząc czego mogę się spodziewać w bazie zawodów do jedzenia postawiłem na pełne, samodzielne zaopatrzenie. Sprawę mocno ułatwiała formuła rajdu. Trasa składała się z 4 wyznaczonych pętli, w kolejności 100 km, 50 km, 100 km i na koniec 50 km. Po każdej z nich meldowaliśmy się w bazie. Jako, że przed startem pogoda nie była upalna, przyjąłem zasadę aby na każdej pętli mieć płynów w ilości 0,5 litra na godzinę + 0,5 litra zapasu oraz jedzenie w ilości „jeden” na godzinę. Ten „jeden” to coś z zestawu: kanapka, banan, baton. Dodatkowo na każdą pętlę stukilometrową brałem saszetkę żelu energetycznego. Z racji moich problemów z kręgosłupem istotne było, aby na tak długi dystans nie brać plecaka i to się udało, wystarczyła nerka.

Po rozdaniu map na pierwszy etap, małe zaskoczenie. Po pierwsze oprócz mapy dostaliśmy szczegółowy, słowny opis trasy w stylu: „za X kilometrów skręć w lewo przy Y”, po drugie mapa nie grzeszyła czytelnością. Dodatkowo organizatorzy uprzedzali na starcie, że aktualność mapy jest słaba. Nie mając opisu musiałbym podczas jazdy używać linijki mierząc dystans na mapie i porównując go z licznikiem. Postanowiłem przynajmniej zacząć jechać bazując na tekście, a potem „się zobaczy”. Ruszyłem w miarę zachowawczo, ale okazało się, że reszta stawki porusza się jeszcze bardziej spokojnie. Byłem, więc na początku. Po 1 kilometrze, jeszcze w samym Supraślu zauważam, że źle pojechałem, opis mówił, żeby przejechać rondo, ale nie wspominał, żeby skręcić na nim w prawo. Taki sam błąd popełnili wszyscy inni. Poczekałem chwilę na resztę, aby wspólnie wrócić na trasę. Po złapaniu właściwego kierunku wszedłem na swoje tempo. Szybko się okazało, że jest ono za szybkie dla reszty zawodników. Opis nadal okazywał się mało precyzyjny, a mapy wciąż nie czułem. Wydawało mi się, że jest ona trochę niezorientowana na północ, dodatkowo coś mi nie pasowało ze skalą. W połowie dystansu do miejscowości Królowy Most zwolniłem i poczekałem na resztę stawki, aby skonfrontować swój pomysł na trasę. Chwilę pojechaliśmy razem, odnalazłem się na mapie, zaczęło mi się powoli wszystko zgadzać. Wróciłem do swojej prędkości zostawiając resztę powoli w tyle. Trasa prowadziła szerokimi drogami szutrowymi, w tym roku wiele z nich stało się wprost „szutrowymi autostradami” ujmując trochę z klimatu, ale dodając mi dużej frajdy z jazdy. Lubię się rozpędzić na takiej drodze, trzymać prędkość i słuchać szumu opon przecinających żwirową nawierzchnię. W miejscowości Józefowo znowu konsternacja, niedokładny opis. Za ostatnimi zabudowaniami mieliśmy skręcić w lewo, w rzeczywistości było to przed kilkoma zagrodami kończącymi wieś. Rezultat to około kilometr nadrobionej przeze mnie trasy, ku zdziwieniu nikogo z konkurentów nie widziałem wracając na właściwą drogę. Od tego momentu starałem się zachować dystans do słowa pisanego i zawsze weryfikować go z tym co będę widział na mapie. Zasadniczo to strategia sprawdziła się bardzo dobrze, a ilość pomyłek była już niewielka. Duży błąd popełniłem jeszcze pod koniec pierwszej pętli gubiąc trasę i dojeżdżając aż do szosy krajowej prowadzącej do przejścia w Bobrownikach. Koniec pętli to kilkukilometrowa, asfaltowa prosta, którą jechałem w przeciwnym kierunku na wspominam już MRDP. To był dobry moment na naładowanie się żelem, zacznie działać akurat jak będę ruszał na drugi etap.

W bazie melduję się 4 godziny i 5 minut po starcie. Pit stop zajął mi 10 minut, a polegał na zmianie koszulki na długi rękaw, załadowaniu jedzenia, zalaniu bidonów, założeniu baterii do czołówki i pobraniu mapy. Pierwsza pętla była szybka, druga jednak średnią przejazdu obniżała. Przede wszystkim ze względu na piach, którego duże ilości znajdywały się na drogach we wschodniej części etapu. To niedobrze pomyślałem wtedy, ponieważ ostatni etap wiedzie tak samo jak drugi tylko, że w drugą stronę. Na sam koniec będę się użerał z piachami. Nawigacyjnie jest dużo łatwiej i po przeszło 2 godzinach znowu jestem w bazie. Organizatorzy zaczynają prosić, abym zjadł obiad. Dla mnie jest za wcześnie, jestem znany z tego, że na ultrazawodach muszę zjeść ciepły posiłek, ale jestem przyzwyczajony, że on wychodzi pomiędzy 250 a 350 kilometrem.

Oprócz standardowych czynności w bazie dodatkowo poświęcam czas na wyczyszczenie łańcucha i jego smarowanie. Trzecia pętla to znowu 100 kilometrów. Kończy się już zachód słońca, więc za kilkanaście kilometrów zacznie się nocna jazda. Początek jest bardzo szybki, w dużej części po asfaltach, akurat kiedy muszę zapalić przednią lampkę zaczyna się szuter. Lubię jeździć po zmierzchu, ale na szosie. W terenie problem jest taki, że łatwiej o niespodziewaną przeszkodę, aby ją zobaczyć przy dużej prędkości trzeba mieć albo bardzo mocną lampkę, albo po prostu tak szybko nie jeździć. Moja lampka jest świetna na asfaltowe jazdy, w terenie „daję radę”, ale pełnego komfortu nie czuję. Mimo wszystko liczę, że na tych ubitych szutrach mało co mnie zaskoczy. Trasa tego etapu wydaje się jeszcze bardziej łatwa nawigacyjnie, ale też musi być ładna widokowo z racji podjazdów i otwartych terenów jakie się trafiają. Szkoda, że dane mi było tam jechać akurat w nocy. Pod koniec pętli temperatura już mocno spada, więc przyspieszam trochę aby się rozgrzać.

W bazie organizatorzy wciąż chcą, żebym zjadł obiad, ale teraz to już mi się nie opłaca. Za mało kilometrów do końca zostało. Znowu się cieplej ubieram, uzupełniam zapasy i ruszam. Jest 10 minut przed godziną 23. Jadąc przed podsupraślaskie łąki przedzieram się przez mgłę. Czuć wilgoć, która potęguję uczucie chłodu, jest trochę ponad 10 stopni ciepła. 5 kilometrów po starcie, na mostku mijam trzech rowerzystów jadących w przeciwnym kierunku. Oni kończą drugą pętlę, odpowiadając, że ja mam już 250 km w nogach kwitują to krótko „Grubo!”. Ja zdaje sobie sprawę, że będą mieli ciężko zmieścić się w limicie czasu, połówkę zrobią tuż przed połową czasu, a im dalej tym wolniej się jedzie. Natomiast mi wciąż jedzie się dobrze, utrzymuję swoje tempo, niższe oczywiście niż na początku, ale pilnuję, żeby utrzymywać średnią prędkość około 25km/h. W mocy w nogach pomaga mi na pewno żel, który zażyłem przed końcem trzeciej pętli oraz zapchanie żołądka pysznym ciastem drożdżowym, które było serwowane w bazie. Po godzinie zaczynają się piachy, ale jakoś gładko po nich przejeżdżam. Im bliżej mety to czas jakoś szybciej biegnie. Ostatnie 4 kilometry to już sprint, wyciskam jeszcze trochę zapasów skumulowanej energii.

Na mecie melduję się po 13 godzinach i 14 minutach. Szczerze mówiąc jakbym miał jechać jeszcze jedną pętlę to bym pojechał. Sam jestem tym faktem zdziwiony nawet teraz, pewnie „za wolno” jechałem źle wyliczając rezerwy siły :) Dodatkowo jeszcze okazało się, że pobiłem swój życiowy dystans na rowerze MTB o prawie 50 kilometrów.

Polecam tereny Puszczy Knyszyńskiej, zaskoczyły mnie one. Nie spodziewałem się, że krajobraz jest tam pofałdowany, oferując ciekawe krótkie podjazdy. Całokształt dopełniają wsie, często z brukiem na drodze i drewnianymi chatami. Na Zażynek kiedyś na pewno chętnie wrócę, ale poczekam raczej, aż ktoś wpierw pobije mój czas.