poniedziałek, 21 września 2015

Zażynek 2015 z rekordem trasy

Wciąż długie, rowerowe dystanse budzą we mnie niepokój. Jeśli do tego dołożyć jazdę w terenie to ogarnia mnie nawet strach. Pomimo tych uczuć, namówiony stanąłem na stracie kultowego, podlaskiego rajdu Zażynek.

Zażynek to w wersji kolarskiej trzystukilometrowa, terenowa przygoda z lekką nutką orientacji w tle. Rajd odbywa się w Puszczy Knyszyńskiej, a oprócz wersji rowerowej jest też piesza z dystansem „tylko” 100 kilometrów. Bazą tegorocznej edycji był Supraśl i już to było dla mnie wymowne. Na rowerze gościłem tam dwukrotnie i zawsze były to poważne sprawy. Dwa lata temu jadłem tam obiad na Maratonie Rowerowym Dookoła Polski (MRDP), a kilka miesięcy wcześniej przejeżdżałem tam na swojej próbie 900 km non stop.

Nie do końca wiedząc czego mogę się spodziewać w bazie zawodów do jedzenia postawiłem na pełne, samodzielne zaopatrzenie. Sprawę mocno ułatwiała formuła rajdu. Trasa składała się z 4 wyznaczonych pętli, w kolejności 100 km, 50 km, 100 km i na koniec 50 km. Po każdej z nich meldowaliśmy się w bazie. Jako, że przed startem pogoda nie była upalna, przyjąłem zasadę aby na każdej pętli mieć płynów w ilości 0,5 litra na godzinę + 0,5 litra zapasu oraz jedzenie w ilości „jeden” na godzinę. Ten „jeden” to coś z zestawu: kanapka, banan, baton. Dodatkowo na każdą pętlę stukilometrową brałem saszetkę żelu energetycznego. Z racji moich problemów z kręgosłupem istotne było, aby na tak długi dystans nie brać plecaka i to się udało, wystarczyła nerka.

Po rozdaniu map na pierwszy etap, małe zaskoczenie. Po pierwsze oprócz mapy dostaliśmy szczegółowy, słowny opis trasy w stylu: „za X kilometrów skręć w lewo przy Y”, po drugie mapa nie grzeszyła czytelnością. Dodatkowo organizatorzy uprzedzali na starcie, że aktualność mapy jest słaba. Nie mając opisu musiałbym podczas jazdy używać linijki mierząc dystans na mapie i porównując go z licznikiem. Postanowiłem przynajmniej zacząć jechać bazując na tekście, a potem „się zobaczy”. Ruszyłem w miarę zachowawczo, ale okazało się, że reszta stawki porusza się jeszcze bardziej spokojnie. Byłem, więc na początku. Po 1 kilometrze, jeszcze w samym Supraślu zauważam, że źle pojechałem, opis mówił, żeby przejechać rondo, ale nie wspominał, żeby skręcić na nim w prawo. Taki sam błąd popełnili wszyscy inni. Poczekałem chwilę na resztę, aby wspólnie wrócić na trasę. Po złapaniu właściwego kierunku wszedłem na swoje tempo. Szybko się okazało, że jest ono za szybkie dla reszty zawodników. Opis nadal okazywał się mało precyzyjny, a mapy wciąż nie czułem. Wydawało mi się, że jest ona trochę niezorientowana na północ, dodatkowo coś mi nie pasowało ze skalą. W połowie dystansu do miejscowości Królowy Most zwolniłem i poczekałem na resztę stawki, aby skonfrontować swój pomysł na trasę. Chwilę pojechaliśmy razem, odnalazłem się na mapie, zaczęło mi się powoli wszystko zgadzać. Wróciłem do swojej prędkości zostawiając resztę powoli w tyle. Trasa prowadziła szerokimi drogami szutrowymi, w tym roku wiele z nich stało się wprost „szutrowymi autostradami” ujmując trochę z klimatu, ale dodając mi dużej frajdy z jazdy. Lubię się rozpędzić na takiej drodze, trzymać prędkość i słuchać szumu opon przecinających żwirową nawierzchnię. W miejscowości Józefowo znowu konsternacja, niedokładny opis. Za ostatnimi zabudowaniami mieliśmy skręcić w lewo, w rzeczywistości było to przed kilkoma zagrodami kończącymi wieś. Rezultat to około kilometr nadrobionej przeze mnie trasy, ku zdziwieniu nikogo z konkurentów nie widziałem wracając na właściwą drogę. Od tego momentu starałem się zachować dystans do słowa pisanego i zawsze weryfikować go z tym co będę widział na mapie. Zasadniczo to strategia sprawdziła się bardzo dobrze, a ilość pomyłek była już niewielka. Duży błąd popełniłem jeszcze pod koniec pierwszej pętli gubiąc trasę i dojeżdżając aż do szosy krajowej prowadzącej do przejścia w Bobrownikach. Koniec pętli to kilkukilometrowa, asfaltowa prosta, którą jechałem w przeciwnym kierunku na wspominam już MRDP. To był dobry moment na naładowanie się żelem, zacznie działać akurat jak będę ruszał na drugi etap.

W bazie melduję się 4 godziny i 5 minut po starcie. Pit stop zajął mi 10 minut, a polegał na zmianie koszulki na długi rękaw, załadowaniu jedzenia, zalaniu bidonów, założeniu baterii do czołówki i pobraniu mapy. Pierwsza pętla była szybka, druga jednak średnią przejazdu obniżała. Przede wszystkim ze względu na piach, którego duże ilości znajdywały się na drogach we wschodniej części etapu. To niedobrze pomyślałem wtedy, ponieważ ostatni etap wiedzie tak samo jak drugi tylko, że w drugą stronę. Na sam koniec będę się użerał z piachami. Nawigacyjnie jest dużo łatwiej i po przeszło 2 godzinach znowu jestem w bazie. Organizatorzy zaczynają prosić, abym zjadł obiad. Dla mnie jest za wcześnie, jestem znany z tego, że na ultrazawodach muszę zjeść ciepły posiłek, ale jestem przyzwyczajony, że on wychodzi pomiędzy 250 a 350 kilometrem.

Oprócz standardowych czynności w bazie dodatkowo poświęcam czas na wyczyszczenie łańcucha i jego smarowanie. Trzecia pętla to znowu 100 kilometrów. Kończy się już zachód słońca, więc za kilkanaście kilometrów zacznie się nocna jazda. Początek jest bardzo szybki, w dużej części po asfaltach, akurat kiedy muszę zapalić przednią lampkę zaczyna się szuter. Lubię jeździć po zmierzchu, ale na szosie. W terenie problem jest taki, że łatwiej o niespodziewaną przeszkodę, aby ją zobaczyć przy dużej prędkości trzeba mieć albo bardzo mocną lampkę, albo po prostu tak szybko nie jeździć. Moja lampka jest świetna na asfaltowe jazdy, w terenie „daję radę”, ale pełnego komfortu nie czuję. Mimo wszystko liczę, że na tych ubitych szutrach mało co mnie zaskoczy. Trasa tego etapu wydaje się jeszcze bardziej łatwa nawigacyjnie, ale też musi być ładna widokowo z racji podjazdów i otwartych terenów jakie się trafiają. Szkoda, że dane mi było tam jechać akurat w nocy. Pod koniec pętli temperatura już mocno spada, więc przyspieszam trochę aby się rozgrzać.

W bazie organizatorzy wciąż chcą, żebym zjadł obiad, ale teraz to już mi się nie opłaca. Za mało kilometrów do końca zostało. Znowu się cieplej ubieram, uzupełniam zapasy i ruszam. Jest 10 minut przed godziną 23. Jadąc przed podsupraślaskie łąki przedzieram się przez mgłę. Czuć wilgoć, która potęguję uczucie chłodu, jest trochę ponad 10 stopni ciepła. 5 kilometrów po starcie, na mostku mijam trzech rowerzystów jadących w przeciwnym kierunku. Oni kończą drugą pętlę, odpowiadając, że ja mam już 250 km w nogach kwitują to krótko „Grubo!”. Ja zdaje sobie sprawę, że będą mieli ciężko zmieścić się w limicie czasu, połówkę zrobią tuż przed połową czasu, a im dalej tym wolniej się jedzie. Natomiast mi wciąż jedzie się dobrze, utrzymuję swoje tempo, niższe oczywiście niż na początku, ale pilnuję, żeby utrzymywać średnią prędkość około 25km/h. W mocy w nogach pomaga mi na pewno żel, który zażyłem przed końcem trzeciej pętli oraz zapchanie żołądka pysznym ciastem drożdżowym, które było serwowane w bazie. Po godzinie zaczynają się piachy, ale jakoś gładko po nich przejeżdżam. Im bliżej mety to czas jakoś szybciej biegnie. Ostatnie 4 kilometry to już sprint, wyciskam jeszcze trochę zapasów skumulowanej energii.

Na mecie melduję się po 13 godzinach i 14 minutach. Szczerze mówiąc jakbym miał jechać jeszcze jedną pętlę to bym pojechał. Sam jestem tym faktem zdziwiony nawet teraz, pewnie „za wolno” jechałem źle wyliczając rezerwy siły :) Dodatkowo jeszcze okazało się, że pobiłem swój życiowy dystans na rowerze MTB o prawie 50 kilometrów.

Polecam tereny Puszczy Knyszyńskiej, zaskoczyły mnie one. Nie spodziewałem się, że krajobraz jest tam pofałdowany, oferując ciekawe krótkie podjazdy. Całokształt dopełniają wsie, często z brukiem na drodze i drewnianymi chatami. Na Zażynek kiedyś na pewno chętnie wrócę, ale poczekam raczej, aż ktoś wpierw pobije mój czas.

sobota, 1 września 2012

Bałtyk Bieszczady Tour SOLO w 43h 29min

W połowie sierpnia ktoś mnie zapytał z jakiego wyniku będę zadowolony na Bałtyk Bieszczady Tour. Odpowiedziałem, że każdy wynik w okolicach 50 godzin będę uważał za duży sukces. Późniejsze pytania o nastroje przed wyścigiem zbywałem: "boję się". Dzisiaj, kiedy jestem już "po" może to wydawać się dziwne, jednak faktycznie takie miałem odczucia i wynik jakie osiągnąłem jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
Odbiór pucharu. Autor: Marcin Nalazek

Bałtyk Bieszczady Tour to ultramaraton kolarski rozgrywany na dystansie 1008 km na trasie ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych. Limit czasu określony jest na 72h. Zawody odbywają się przy nieograniczonym ruchu ulicznym, a na trasie rozstawionych jest 14 punktów kontrolnych. Rozgrywka toczy się w dwóch kategoriach: OPEN - dozwolone jest formowanie grup do 15 kolarzy oraz SOLO - cały wyścig musi być przejechany indywidualnie.
Decyzję o starcie podjąłem pod koniec czerwca po tym jak zdobyłem kwalifikację przejeżdżając 550 km w 24-godzinnym Śląskim Maratonie Rowerowym.
To tyle tytułem wstępu. Nie napiszę typowej relacji, a raczej swego rodzaju poradnik. Skupię się na pozornie nieznaczących szczegółach, które być może miały wpływ na przejechanie przeze mnie BBT.

Wybór kategorii
Właściwie od początku nie miałem wątpliwości jaką kategorię wybrać. Większość treningów przejeżdżam sam. W zawodach na orientację lubię jeździć indywidualnie i nie dostosowywać się do czyjegoś tempa. W peletonie miewam problemy z utrzymaniem ciągłego skupienia i uważania, aby nie najechać komuś na koło. Nie bez znaczenia jest też fakt, że przy hipotetycznym przejechaniu kategorii OPEN czułbym pewien niedosyt.

Treningi
Praktycznie nie prowadziłem specjalnego planu treningowego pod kątem startu w BBT. W pierwszej części sezonu nastawiałem się na orientację. Śląski Maraton Rowerowy zrobiłem niejako z marszu, w połowie lipca wziąłem udział w ostatnich zawodach na orientację i od tamtego czasu jeździłem tylko na szosie. W tygodniu co 2, 3 dni robiłem wieczorne treningi 40-60 km głównie interwały i jazda w II strefie tętna. Trzy tygodnie przed startem odbyłem weekendowy wyjazd pod Krakowa jako symulacja jazdy w nocy (piątek-sobota: 300km, sobota: 75 km, niedziela: 300km). Tydzień później zrobiłem intensywny trening na trasie 120 km celem utrzymania stałego mocnego tempa przez cały dystans. Ostatni weekend to towarzyskie dwa razy po 60 km. Po tym na rower już nie wsiadałem.
Uwzględniając wszystkie treningi, zawody i dojazdy na starcie BBT 2012 miałem przejechane w tym roku około 6500 km na rowerze.

Dieta
W ciągu ostatniego półtora miesiąca postanowiłem więcej jeść. Przytyłem specjalnie około 1,5 kg. Dwa, trzy tygodnie przed nie szczędziłem tłustych potraw. Ta swoista dieta to wyłącznie mój wymysł, nie znalazłem jej w żadnej publikacji. Pomyślałem, że w ten sposób organizm będzie miał co spalać ma długich przelotach pomiędzy punktami. Dodatkowo od wiosny stosuję suplementację Artresanem Active, którą zwiększyłem do 4 tabletek dziennie na miesiąc przed zawodami.

Przygotowania techniczne
Tydzień przed startem nabyłem lemondkę Tranz-X JD TB01. Co było trochę późno, ponieważ zabrakło czasu na oswajanie się z nią i jej ustawianie. Zakupiłem dodatkowy zasilacz do Garmina na baterie AA oraz torbę na ramę Topeak TriBag, głównie celem trzymania owego zasilacza.
Całą trasę wyścigu wyznaczyłem w garminowym Mapsource i wygrałem do GPSa, dzięki temu miałem nawigację nie po śladzie, ale wskazującą konkretne skrzyżowania i ulice. Jako oświetlenia przedniego używałem Cateye HL-EL540 Econom Force, za tylnie robiła Sigma Tail Blazer.
Bagaż był rozłożony w następujący sposób: W torbie podsiodłowej znajdowały się: dętka, łyżki do opon, łatki, smar, multitool. W torebce Topeak na ramie: baterie do GPSa, dokumenty. Resztę wiozłem do nerki, którą zawsze bardzo chwalę. Umiejętne zapięcie nie uciska brzucha i praktycznie jej nie czuć, a dzięki temu kręgosłup nie ma dodatkowego obciążenia. W nerce umieściłem: kurtkę przeciwdeszczową, skuwacz do łańcucha, dodatkową dętkę, zipy (na wszelki wypadek), jeden żel na czarną godzinę, rękawki, kilkanaście ciastek zbożowych, rozpuszczalny izotonik Isostar Powertabs, Sudocrem. Do roweru oczywiście przypięta była pompka.
Za nawodnienie robiły dwa bidony: litrowy i 0,7 litra wypełnione na starcie izotonikiem.


Tuż przed startem
Postanowiłem do Świnoujścia przyjechać już w czwartek, aby się wyspać na miejscu i na spokojnie dokonać ostatnich przygotowań w piątek. Posunięcie było bardzo dobre, bo o ile pierwsza noc była spokojna to drugiej wykorzystałem tylko połowę, pojawiło się napięcie przedstartowe, ból brzucha i od 2 w nocy już nie spałem.
Taktykę ustaliłem następująco: zdefiniowałem w garminie alarm na wejście w III strefę tętna, celem nie wchodzenia na za wysokie obroty. Początek postanowiłem jechać maksymalnie tak, aby gps nie piszczał, dodatkowo miałem nie dokręcać na zjazdach. Dalsza część dystansu była wielką niewiadomą i miała wyjść "w praniu".
Od pewnego czasu oduczam się jeździć z licznikiem prędkości, teraz również nie miałem licznika, a w gps wyłączone pokazywanie prędkości. Dzięki temu jeżdżę na własne odczucia, a nie na przykład na utrzymanie wyznaczonej średniej. Nie stresuję się również gdy prędkość jest za niska lub nie zwalniam, gdy wydaje się za wysoka.
Cały dystans chciałem przejechać na izotonikach, stąd Isostar miałem przy sobie, aby zaprawiać bidon jeśli na punkcie byłaby tylko woda. Miałem również zamiar jeść wszystko co było podawane na punktach.
Ubrany byłem w krótkie spodnie i nogawki 3/4. Na spodzie miałem bieliznę termoaktywną z długim rękawem, a na to koszulkę rowerową.
Mój start wyznaczono na 9:12 co oznaczało długie czekanie po przejeździe honorowym. Starczyło czasu na odwiedzenie Biedronki i kilkukrotne skorzystanie z toalety.
Osoby o których będę wspinał dalej to: Daniel Śmieja (numer startowy: 4) Marcin Koseski (6), Marcin Nalazek (7), Łukasz Lewandowski (23), Łukasz Drażan (25). Startowaliśmy co minutę w kolejności numerów startowych, mój numer to 24.

Start - PK1 Płoty 9:12 - 11:43 (dystans według organizatora: 76km, średnia całkowita uwzględniająca postoje również na punktach według czasów zameldowania na punktach: 30,4km/h)
Wreszcie nadeszła moja kolej. Miałem dużą niewiadomą czy dobrze sobie ustawiłem lemondkę. Regulacje trwały do ostatniej chwili. Pierwszy odcinek pokazał, że ustawienie było prawidłowe. Ruszając powoli wchodziłem w tempo. Pogoda była sprzyjająca, prawie bez wiatru, temperatura około 17 stopni, czasami niewielki deszcz. Właściwie do Wolina wyprzedzałem kolejnych zawodników, również Daniela Śmieję (a dlaczego o tym wspominam będzie dalej). W Wolinie niespodzianka, tuż przede mną most się obrócił celem przepuszczanie przepływającego statku. Dojeżdżają zawodnicy, których wyprzedziłem. Zanim most powrócił do przejezdnej pozycji minęło przeszło 5 minut.Przy zjeździe z krajowej trójki jadę już sam nie mając nikogo w zasięgu wzroku, co jakiś czas mijam tylko kolejnych zawodników, ale różnica prędkości pomiędzy nami jest spora. Większość dystansu przejeżdżam na lemondce. Dzięki GPSowi na punkt trafiam bez żadnych problemów. Na liście z czasami okazuje się, że moje tempo było zbliżone do reszty znajomych i zachowały się różnice ze startu. Wyróżniał się tyko Łukasz L., który prawie doszedł pierwszych zawodników SOLO. Na punkcie banan, który zjadam od razu i drożdżówka, którą biorę na drogę. Z napojów tylko woda, którą uzupełniał litrowy bidon i wrzucam pastylki izotonika.

PK1 Płoty - PK2 Drawsko Pomorskie 11:43 - 13:35 (54 km, 28,9 km/h)
Trasa dosyć nudna, mijam tylko jedną grupę OPEN. Wydaje mi się, że wszystkich, których miałem wyprzedzić z SOLO już wyprzedziłem, a reszta jedzie szybciej ode mnie. Ciekawym urozmaiceniem byli mijani zawodnicy łobezkiego ultramaratonu. Przy dojeździe do punktu mijam wyjeżdżającego Marcina K. i wymieniamy tylko poglądy o pędzącym Łukaszu L., który już jechał za Zdzisławem Kalinowskim, rekordzistą trasy, który wyruszył na kategorię SOLO jako pierwszy. Na punkcie dostajemy dwie kanapki i wodę. Załatwiam jeszcze potrzebę, schodzi mi się z wodą i wyprzedza mnie Daniel Śmieja.

PK2 Drawsko Pomorskie - PK3 Piła 13:35 - 17:00 (97 km, 28,4 km/h)
Wyprzedzenie mnie przez Daniela podziało na mnie bardzo motywująco. Omijam go już na wjeździe na DW175 i postanawiam nie dać się wyprzedzić po raz drugi. Piękna droga pośród drawskiego poligonu spowodowała, że zapomniałem o swoich postanowieniach i zacząłem dokręcać na zjazdach. Po wjechaniu na krajową "dziesiątkę" jechało mi się bardzo dobrze, chyba było z wiatrem, na dodatek pod sobą miałem bardzo dobry asfalt. Mijam Marcina K., który uzupełniał zapasy na stacji benzynowej jakieś 20 kilometrów przed Piłą. Był to jedyny odcinek podczas całego wyścigu, kiedy wypiłem całe dwa bidony. Na punkcie szykują się do odjazdu Łukasz Drażan i Marcin Nalazek. Czyli nie było tak źle, najwyraźniej ostatni odcinek trochę mnie podciągnąłem w klasyfikacji. Na punkcie był toi-toi z którego nie omieszkam skorzystać, gorąca herbata, której nie daję rady dopić do końca. Uzupełniam płyny w bidonach i z pakietu startowego zjadam na miejscu baton, resztą biorę w kieszeń.


PK3 Piła - PK4 Kruszyniec 17:00 - 19:50 (79 km, 27,9 km/h)
Na wyjeździe z Piły łapię autobus i jadę za nim kilkaset metrów, ale dziurawe drogi miasta wydawały mi się zbyt niebezpieczne na taką prędkość, na dodatek z tylnej kieszeni wyleciało mi jabłko i drożdżówka, które wziąłem na punkcie. Odcinek dosyć nudny, oprócz dwóch obwodnic: Wyrzyska na którą wjeżdżać nie można było w prezencie otrzymywało się odcinek bruku w mieście i spory podjazd oraz obwodnicę Nakła, która dozwolona była tutaj jednak zaliczałem czerwoną falę na każdym skrzyżowaniu ze światłami. Przy wjeździe na punkt mijam wyjeżdżającego zeń Łukasz L.  w środku Łukasz D. i Marcin N. kończą obiad. Ja też korzystam z obiadu, ze swojego bagażu, który na mnie czekał wybieram bluzę i kamizelkę odblaskową, zakładam też dodatkowe, krótkie spodenki. Biorę nowy zapas izotonica, ponieważ cały poprzedni właśnie mi się skończył. Całość do wyjazdu z punktu zajęła mi około 50 minut.

Piła. Autor: Łukasz Drażan

PK4 Kruszyniec - PK5 Toruń 19:50 - 23:26 (75 km, 21,1 km/h)
Odcinek pokonywany już po ciemku. Ruszam za Marcinem N i Łukaszem D. Niestety nie potrafię dostosować się do tempa, wydawało mi się trochę za wolne. Wyprzedzam obu i prowadzę. Na "dziesiątce" przed Toruniem mam kryzys snu, jest po godzinie 22, czyli zwykle wtedy kładę się spać. Droga prowadzi przez las, więc jest ciemno mijające z naprzeciwka samochody zmuszają mnie do mrużenia oczu. Przymknięte powieki już się tak łatwo nie podnoszą. Łukasz D., który tylko pozostał za mną wspominał później, że jechałem zygzakiem. Pobudza mnie wjazd do miasta, a właściwie latarnie na zachodniej obwodnicy Torunia. Na punkcie korzystam z kanapek i herbaty. Ponieważ przez pewien czas nie odczuwałem senności postanawiam po około 10 minutach ruszyć, tym bardziej, że Włocławek miał być bardzo blisko.

PK5 Toruń - PK6 Włocławek 23:26 - 1:16 (45 km, 24,5 km/h)
Najgorszy odcinek podczas wyścigu. Krajowa jedynka to droga śmierci dla rowerzysty, szczególnie o tej porze. Dużo kolein, czasami dziury, łaty na asfalcie, brudne pobocze, z boku co chwilę wyjazdy z budowanej autostrady, a w samym Włocławku nie kończąca się budowa głównej drogi. Senności już zupełnie nie czułem. Po dojeździe na punkt bardzo dużo osób towarzyszących, mnóstwo miłych pytań co potrzeba, ale jednak o tej porze taki natłok pytań był dla mnie trochę męczący. Mogę posilić się makaronem a'la gorący kubek, jest też cola. Dostaje ciasto. Jest wreszcie izotonic na punkcie. Według rozpiski Łukasz L. był na punkcie ponad godzinę przede mną. Po kilkunastu minutach chcę już ruszać. Łukasz, który ze mną dojechał na ten punkt postanawia jeszcze odpocząć. Czyli wracam do samotnej jazdy.

PK6 Włocławek - PK7 Gąbin 1:16 - 3:52 (60 km, 23 km/h)
Droga nad Wisłą, którą prowadziła trasą za dnia jest pewnie widokowa, w nocy niewiele było widać. Wreszcie nie mijały mi też praktycznie żadne samochody. W okolicznych wsiach mijam liczne rzesze młodzieży wracającej z imprez. Po rozjeździe w Soczewce jakość asfaltu znacznie się pogarsza. Na punkcie na stacji benzynowej czekają kanapki jest też kilku zawodników OPEN. Korzystam z posiłku i spędzam na punkcie kilkanaście minut. Do Łukasza tracę już tylko 40 minut.

PK7 Gąbin - PK8 Żyrardów 3:52 - 6:50 (72 km, 24,3 km/h)
Powoli zaczyna świtać. Przed Sochaczewem mijam ekipę OPEN, która ruszała przede mną na poprzednim punkcie. W centrum Sochaczewa zaczyna coraz mocniej padać. Zatrzymuję się i ubieram kurtkę przeciwdeszczową. Zaczyna się odcinek, który znam i który testowo miesiąc wcześniej przejechał. W Żyrardowie są już duże kałuże. Gdy dojeżdżam do punktu widzę, że jest tam Łukasz i cała czołówka, tak mnie to rozprasza, że zaliczam glebę na koleinie. Prędkość niewielka, ale ma zbity bok i przekręconą manetkę. To drugie udaje się naprawić, to pierwsze będzie boleć już do końca. Łukasz z ekipą rusza 5 minut przede mną, ja wolę zjeść makaron i na spokojnie napełnić bidony, tym bardziej, że kolejny odcinek jest dosyć długi.

PK8 Żyrardów - PK9 Wsola 6:50 - 11:10 (90 km, 20,8 km/h)
Leje coraz bardziej. Dobrze, że nie ma jazdy w terenie bo napęd już by zdychał. Jadę cały czas swoje z nadzieję na dogonienie czołówki. Na trasie z Grójca do Przybyszewa dostrzegam w oddali sylwetki kolarzy. Pomyślałem, żeby przycisnąć i zażyłem żel, który wiązłem od startu. Ledwie skończyłem tubkę i dojechałem do ronda przed Białobrzegami jak widzę, grupę zawodników stojących i Łukasza siedzącego pod sklepem. Okazuje się, że przed chwilą Łukasz za ostro wszedł w zakręt i wywrócił się co go trochę przymroczyło. Obrażeń zewnętrznych nie widać żadnych. Jednak miejscowi, który widzieli zdarzenie postanowili wezwać karetkę. Po konsultacjach z resztą zawodników postanawiam poczekać z poszkodowanym na karetkę. Pogotowie przejeżdża po około 8 minutach. Badania nie wykazują, żadnych urazów i po około 30 minutach ruszamy. Łukasz ma jechać za mną w regulaminowej odległości do Wsoli, gdzie czeka go konsultacja z lekarzem zawodów. Jakieś 10 minut przed punktem orientuję się, że Łukasza nie ma za mną. Dzwonię do niego, żeby się dowiedzieć, że złapał gumę, ale zdrowotnie jest ok. Na punkcie korzystam z zupy, robię sobie za mocną kawę, opowiadam lekarzowi o zajściu i zbieram się do wyjścia. Kiedy wychodzę z hotelu na punkt wjeżdża Łukasz.

PK9 Wsola - PK10 Iłża 11:10 - 13:08 (48 km, 24,4 km/h)
Odcinek z prowadził krajową 8-emką następnie przez centrum Radomia do krajowej 9-ątki. Dzięki GPS przejazd przez miasto wychodzi mi bez problemów. Deszcz przestaje padać tuż za Radomiem. Na punkcie przy zajeździe Viking już trochę przeschnąłem. Jest to duży punkt, więc czeka na mnie bagaż. Korzystam z obiadu - schabowego, dodatkowo biorę rosół, który ktoś zamówił, ale nie był w stanie zjeść. Biorę też prysznic i przebieram się w suche ubranie. Słyszałem wcześniej o 30 stopniach ciepła w Rzeszowie pod takim kątem też wybieram ciuchy, spodnie jednak cały czas 3/4. Po godzinie wychodzę, ładuje nowy żel i zestaw izotoników. Zabieram też w trasę 2 puszki energetyków. Zostaje jeszcze na chwilę, aby jeszcze przesmarować łańcuch i wtedy przyjeżdża Łukasz, który nie chce jeść i widząc, że ja się zbieram postanawia trzymać się za mną. Zgadzam się pod warunkiem, że będzie trzymał odpowiedni dystans.

PK10 Iłża - PK11 Nowa Dęba 13:08 - 17:53 (104 km, 26,9 km/h)
Najdłuższy odcinek, którego się bardzo obawiałem. Zacząłem asekuracyjnie jadąc stosunkowo spokojnie. Na początku pojawiły się też spore podjazdy, które starałem się pokonywać na mały obciążeniu. Za Ostrowcem krzyczę do Łukasza, który cały czas jedzie jakiś dystans za mną, żeby albo zwiększył dystans, albo jechał swoje bo ja jadę asekuracyjnie i trochę się stresuje jak jedzie za mną nawet jak jest to około 100 metrów. Łukasz postanawia mnie wyprzedzić i powoli mi odjeżdża. Kilkanaście kilometrów dalej ma nade mną już około 3 kilometrów przewagi co widziałem na jednym ze zjazdów. Jednak chwilę później zacząłem czuć coraz więcej siły i stopniowo przyspieszałem. Droga też była bardziej przyjazna, podjazdy stawały się łagodniejsze a zjazdy dłuższe. Niedługo później wyprzedzam Łukasza. Jedzie mi się świetnie, cały czas na lemondce, mam dobrą prędkość. Później mówiłem, że zawdzięczałem to tempo właśnie strawionemu schabowemu. Pewnie to prawda, bo od zjedzenia obiadu mijały 2,5 godziny. Na punkcie melduję się nadal w miarę wypoczęty, chwilę po mnie dociera Łukasz, widać, że jest zmęczony. Według jego relacji po tym jak go wyprzedziłem moje tempo wahało się pomiędzy 35-40 km/h. Korzystam z bufetu, gdzie dostaję pyszny makaron, jak usiadłem poczułem jednak ból w udach, czyli tempo była jednak za mocne.

PK11 Nowa Dęba - PK12 Boguchwała 17:53 - 20:35 (60 km, 22,1 km/h)
Po ruszeniu z punktu, podobnie jak na poprzednim za mną rusza Łukasz. Po 5 kilometrach zaczyna padać deszcz. Jedziemy na obrzeżach burzy, pioruny waliły w pewnej odległości od drogi, deszcz jednak był intensywny, burzowy. Po 18 kilometrach pada mi GPS, przyciski przestają działać. Walczę z urządzeniem dłuższy czas, co psuje trochę moje tempo. Do Rzeszowa wjeżdżamy już o zmierzchu i bez deszczu. Muszę kombinować z mapką otrzymaną w pakiecie startowym i na początku mam z tym problemy. Łapię jednak odpowiedni kierunek, pamiętam z opowieści, że punkt miał być na końcu długiego zjazdu za Rzeszowem. Trochę się, więc zdziwiłem jak prawie na początku zjazdu na asfalcie znalazłem strzałkę z napisem 1008. Łukasz wciąż był za mną, krzyknąłem do niego, bo minął punkt. Czuję siłę, a na dodatek słyszałem o niekorzystnych prognozach pogody dla Bieszczad, więc chcę ruszać jak najszybciej. Uzupełniam płyny, zjadam drożdżówkę i ruszam. Łukasz tradycyjnie już rusza zaraz po mnie.

PK12 Boguchwała - PK13 Brzozów 20:35 - 22:30 (44 km, 23 km/h)
Jest już zupełnie ciemno, operowanie książeczką z mapą sprawia mi trudności, bo nie przygotowałem się do tego. Poza tym nie miałem żadnego innego oświetlenia  oprócz tego na kierownicy i małej lampki sygnalizacyjnej na widelcu. W rezultacie kilka razy muszę stawać przy latarni, aby zapamiętać dystans przed siebie. W samym Brzozowie mam problem, żeby znaleźć punkt. Łukasz dojeżdża do mnie tak, że do samej remizy wjeżdżamy praktycznie razem. Słyszałem o punkcie w Brzozowie, że będzie "na bogato", ale nie myślałem, że aż tak. Stół prawie jak weselny, z białym obrusem. Tym razem zjadam żurek, dwa kawałki ciasta, korzystam z toalety i ruszam dalej.

PK13 Brzozów - PK14 Ustrzyki Dolne 22:30 - 2:25 (51 km, 13 km/h)
Na punkcie spędzam jakieś 30 minut. Chyba za długo, bo chwilę po ruszeniu zaczynam odczuwać senność. W Sanoku staję na chwilę i zużywam puszkę energetyka. Jest lepiej, ale za chwilę zaczną się podjazdy. Łukasz, gdzieś tam z tyłu świeci światłami. Od Zagórza widać błyskawice. Na burzę trafiam w Lesku, od razu zaczyna się ulewa, postanawiam zatrzymać się pod wiatą sklepową. Łukasz widząc, że ja staję zatrzymuje się również. Staram się nie zasnąć, ale nie udaje się. Obudziłem się po około 30 minutach, burzy już nie było, deszcz padał lekko. Budzę Łukasza i mówię, że ja jadę. Po wyjeździe z miasta ulewa zaczyna się na nowo, na szczęście bez grzmotów. Z tyłu widzę światła Łukasza. Deszcze do samych Ustrzyk był albo duży albo bardzo duży. Ustaje właściwie przed samym punktem.

PK14 Ustrzyki Dolne - META Ustrzyki Górne 2:25 - 4:40 (53 km, 17,2 km/h)

Na punkcie dostałem tylko połówkę pomarańczy, a czekały mnie największe podjazdy. Wiedziałem, że może być problem, tym bardziej, że od Brzozowa minęło trochę czasu. Na pierwszy podjeździe orientuję się, że przerzutka przednia już nie zrzuca na młynek. Denerwuje mnie to bardzo i wybija z rytmu, czasami udaje się zrzucić, ale większość podjazdów robię na średniej koronce. Za chwilę znowu zaczyna lać, robi się nieprzyjemnie, ponieważ wraz ze zwiększaniem wysokości maleje temperatura. Zaczynam marznąć. Na 20 kilometrów przed metę strzela mi szprycha w tylnym kole. Muszę rozpiąć hamulec, niewiele brakuje do obcierania o ramę. Na 6 kilometrów przed metę zaczyna mnie odcinać i decyduję się na żel. Na kilometr przed metą gaśnie mi przednia lampka, skończyły się baterie, które wytrzymały od samego początku. Decyduje się jechać na pozycyjnym światełku na widelcu, które przełączam z mrugającego na ciągły tryb. Widzę krawędzie drogi i liczę, że nie ma dziur. Widać już zabudowania Ustrzyk, niestety nie wiem w którym miejscu konkretnie jest meta. Dojeżdżam do każdego po kolei i próbuję dojrzeć, ale z moim oświetleniem nie jest to łatwe. Dojeżdża też Łukasz do mnie, który trzymał się w zasięgu wzroku. Już wspólnymi siłami znajdujemy odpowiedni hotel i jesteśmy na mecie. Na którym miejscu jestem wiedziałem już od Iłży, od Rzeszowa wiedziałem też, że przede mną od 2 godzin na trasie nikogo nie było.

Podsumowanie:
Bardzo dobry czas 43,5 godziny dałoby się bez problemu poprawić o godzinę, gdyby nie wypadek pod Białobrzegami i zaśnięcie w Lesku. Początek miałem chyba trochę zbyt asekuracyjny, chociaż może to było przyczyną sukcesu. Końcówka również nie taka jaką bym sobie życzył, problemy techniczne (GPS, przerzutka, koło, oświetlenie) na dodatek burza dały czas przeszło 15 godzin na ostatnich 300 km. Z rzeczy, które najbardziej polecam na BBT to lemondka, wydaje mi się, że dzięki niej osiągałem prędkości o kilometr lub dwa większe na prostej.
Cel na kolejny BBT to czas poniżej 40 godzin w SOLO - trzeba być ambitnym :)
Na Tarnicy. Autor: Marcin Nalazek

Czas: 43h 29min, średnia (całkowity czas przez dystans według organizatora): 23,2 km/h

Zanim GPS mi padł, coś tam się zapisało:
http://connect.garmin.com/activity/216315408
http://connect.garmin.com/activity/216315389
http://connect.garmin.com/activity/216315362

poniedziałek, 25 lipca 2011

Wariant Dwóch Ósemek

Na starcie (zdjęcie organizatorów pobrane z serwisu Facebook)
Pisałem już, że nie lubię mokrych zawodów. Wydawało mi się, że nie lubię też nocnych, ale to chyba wynika z faktu, że właściwie startowałem w takich imprezach tylko kilka razy.

16 lipca 2011 roku w Pobiedziskach o godzinie 00:00 wystartowała 150-kilometrowa trasa rowerowa Wielkopolskiej Szybkiej Setki. Było sucho, było w ciemno i dla mnie były to najlepsze zawody w tym roku pod względem trasy.

Mam małe doświadczenie w nocnych jazdach przez to staram się wymyślać jakieś specjalne warianty dostosowane do tych specyficznych warunków. Na dodatek nie lubię bezpośrednio walczyć na trasie, dlatego najlepiej mi się jeździ jak nie widzę konkurencji. Teraz już wiem, że nie ma sensu budować jakiś skomplikowanych wariantów przejazdu, które  w moim wypadku polegały na wybieraniu pozornie łatwiejszych punktów na początku. Łatwiejsze to dla mnie te, które znajdują się blisko dróg asfaltowych lub na otwartej przestrzeni. Na WSS wyszedł mi wariant, który dumnie mogę nazwać wariantem „ósemki”, a na trasie przekształcił się w podwójną „ósemkę”. Kilometraż też zacny, bo zamiast 150 kilometrów przejechałem zgoła 173…

Zaczęło się ostro. Nietypowo pierwszy punkt kontrolny został narzucony, a start odbywał się za „pilotem”, którego rolę pełnił samochód organizatorów.  Tempo pilota zwiększało się stopniowo, na końcu asfaltu prędkość czołówki wynosiła już ponad 35 km/h. Samochód zjechał i jedziemy przy kurzu wpadającym w zęby na pierwszy punkt. Noc i duża prędkość spowodowały, że praktycznie wszyscy przestrzeli zjazd, a ja chyba najbardziej. Kiedy się zorientowałem, że zostałem sam, a kompas wskazuje inny od zamierzonego kierunek zawróciłem  widząc wciąż zbliżających się szutrową drogą kolejnych świecących rowerzystów. Błądzenia dużego nie było, ale strata po pierwszym punkcie do liderów oscylowała wokół 5 minut. Dalej zaczęła się już samotna jazda.
Wszystkie drogi szutrowe były suche, równe i bardzo szybkie. Na dodatek akurat była pełnia księżyca, więc z prędkością nie musiałem się ograniczać. Tutaj umieszczę dygresję na temat mapy zawodów. Była bardzo dobra. Skala 1:50000, oznaczone nawet klasy dróg szutrowych. Mały niesmak pozostał tylko przy jednym punkcie, który były lekko przesunięty i spowodował niemałą konsternację wśród zawodników również u mnie. Przyczepiłbym się też do ograniczenie w przekraczaniu drogi krajowej nr 5. O dziwo nie było to dozwolone w samych Pobiedziskach, przez co mój wariant przejazdu zyskał na długości i idiotyczności ;) Na mecie dowiedziałem się, że to był podobno błąd na mapie…

Jadę tak sobie tym swoim wariantem, na początku jeszcze mijam osoby wybierające inny, ale i tak lepszy od mojego kierunek i kolejność zdobywania punktów.  Ale po przekroczeniu krajowej „piątki” i wjechaniu w las jestem sam. To się nie zmienia przez kilka godzin. Punkty zgarniam bez problemów, nie może być inaczej przy tak dobrej mapie.  Niestety po przekroczeniu 40 kilometra odzywa się doskwierające mi ostatnio prawe kolano. Ból jest coraz silniejszy, w mojej jeździe objawia się to brakiem przyspieszenie i wolniejszym pokonywaniem wzniesień oraz piachów. Wszędzie tam gdzie obciążenie było wyższe musiałem odpuścić, ale przy dłuższych prostych odcinkach prędkość była naturalna.

W okolicach 2/3 trasy kiedy było już jasno ogarnia mnie zmęczenie i zaczynam kombinować z dojazdami na punkty. Normalnie bym tego nie zauważył, gdyby nie zawodnik, który przez kilka punktów towarzyszył. Ja pierwszy odjeżdżałem z punktu, ale dojeżdżałem drugi. Przekraczam znowu szosę nr 5 i znów jestem sam. Punkty w południowo-wschodnim rogu mapy wydaje się trudniejsze. Faktycznie już pierwszy z nich sprawie mi sporo problemów. Na szczęście tylko ten był tak skomplikowany. Na wyjeździe z punktu jadąc wąską ścieżką mam dosyć niebezpieczną sytuację. Przede mną idzie locha z mały dzikami. Ścieżka jest wąska, z lewej strony znajduje się młodnik ogrodzony siatką, z prawej miałem las. Locha umyka na prawo, a małe biegną przede mną i skracają w lewo. Odbijają się od siatki i znowu do przodu. Nie wiedziałem co zrobić, zatrzymanie się mogłoby spowodować atak samicy, która była już za mną. W momencie jak małe znowu skręciły w siatkę, nacisnąłem mocniej na pedały i wyprzedziłem je.

Po wyjeździe na asfalt znowu analizuję mapę, wychodzi mi, że jeden punkt łatwiej będzie zaatakować od innej strony i mój wariant nabiera ostatecznego kształtu podwójnej ósemki. Zdawałem sobie już sprawę, że czas mam kiepski, jak kiepski okazało się po chwili kiedy na punkcie nr 1 mijam Marcina Nalazka z Łukaszem Drażanem kompletujących swój ostatni punkt, w momencie kiedy mi zostało ich jeszcze cztery. Dalsza jazda była już bez historii. Melduję się na mecie z czasem 9h 40 min., ponad półtorej godziny po zwycięzcy.

Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że już nie będę kombinował z wariantami na wieczornych zawodach. Miałem też za małe zaufanie do mapy. Organizatorzy przygotowali doskonały podkład i praktycznie każda zaznaczona droga nie tylko w rzeczywistości istniała, ale była przejezdna. Niestety moje kombinowanie to był efekt kilku poprzednich imprez na których srogo się na mapach zawiodłem.

Pod względem organizacyjnym Wielkopolska Szybka Setka nie mają się czego wstydzić. Wisienką na torcie był słynny już kotlet schabowy z ziemniakami jako posiłek regeneracyjny (ciekawe, czy to już tradycja, bo 2 lata temu też był). Żałuję tylko, że zarzucono pomysł wręczania map podczas rejestracji (tak było również 2 lata temu). Ten ewenement nadawał rywalizacji ciekawego kształtu i czegoś czego nigdzie indziej nie ma dokładna analizy mapy przez kilka godzin przed startem. Chociaż mogę sobie wyobrazić, że dla oznaczałoby to jeszcze bardziej zagmatwany wariant.

Oto ten sławetny wariant:
Duża, niepełna ósemka, mała ósemka. Jakby się przyjrzeć to można znaleźć jeszcze ze dwie inne ósemki. Może zgłosić ten rysunek do tych teleturniejów telewizyjnych gdzie trzeba zadzwonić i odpowiedzieć na podchwytliwe. Pytanie: "Policz ósemki"

Strona imprezy i Profil na FB
Statystyki z GPSa

poniedziałek, 11 lipca 2011

Co mają wspólnego ze sobą: kwas mrówkowy, szary papier i mokradła?

Właściwy powrót bloga rozpocznie się od posta z relacją z najświeższej imprezy. Forma pisarska daleka od szczytowej, ale może się poprawi...

    Nie ma to jak Alleypiast. Wystartować i po spokojnej jeździe wygrać. Ostatnio zmagania sportowe w moim wykonaniu wyglądają zupełnie na odwrót.
    Nazwa “Alleypiast Niegościnnych Moczarów” nie wzbudziła we mnie podejrzeń, na start wziąłem między innymi dobre i niezniszczone buty, krótkie spodnie i stary rower. Tylko ten ostatni wybór był słuszny. Start teoretycznie o 20.30, spóźniam się dla zasady 10 minut. Właściwy start i tak miał miejsce godzinę później. Trasa opisana w manifeście nadal nie budziła niepokoju, ale Grzesiek rozwiał wątpliwości - po ostatnich deszczach jest mokro i nie wszędzie da się dojechać.
Punktów do zdobycia jest 10 oraz kilka bonusów o których mamy się dowiedzieć już na trasie. Kolejność zdobywania nasuwa mi się od razu, tym bardziej, że raczej będzie to jazda na pamięć. Większość miejsc znam, albo wydaje mi się, że wiem gdzie to jest.
Postanawiam jechać spokojnym tempem i nie przekraczać prędkości rekreacyjnej, co w moim przypadku oznacza 25 km/h. Pierwszy strzał to UL w okolicach ulicy Granicznej między Regułami a Malichami. Co prawda nigdy tam pasieki nie widziałem, ale dojazd na miejsce jest opisany dosyć dokładnie. Po chwili stoję obok trzech uli. Minutę później jestem już ponownie na ulicy Granicznej zmierzając do WSKAZÓWKI.
Stojąc na zakręcie drogi mam wypatrywać czerwonego światła. Najpierw spodziewałem się, że będzie to gdzieś blisko, potem zauważam Radiostację w Mrokowie na której tle mruga coś na czerwono. To musi być to, problemem jest fakt, że od lampki oddziela mnie pole pszenicy oraz to, że w panującym półmroku trudno mi ocenić rzeczywistą odległość. W rezultacie okazuje się, że źródło czerwonego światła jest bliżej niż myślałem, ale i tak było to całe 400 metrów. Na miejscu znajduje się ruina, gdzie po zmierzeniu się z pokrzywami znajduję informację, ze punkt jest w południowym krańcu największej kępy drzew w pobliżu. Jest to kolejne 400 metrów na południe, brak drogi, nie ma już pola pszenicy, ale jest łąka. Szybko okazało się, że łąka jest zalana, ale da radę iść, w najgorszym przypadku miałem wodę po kostki. Po 200 metrach decyduję się zostawić rower. Raz w tym roku już na zawodach zgubiłem rower w ten sposób, tym razem biorę GPS i oznaczam miejsce desantu. Kępa drzew okazała się dosyć “szeroka” i wpierw atakuję ją od złej strony obierając sobie drogę przez szuwary wyższe ode mnie o pół metra. Kiedy docieram do drzew i nie widzę nadal nic poza trzciną postanawiam wrócić i szukać innego podejścia. Właściwe miejsce ataku było 30 metrów dalej. Po pokonaniu wody po kolana znajduję znicz i punkt. Wracając do roweru, rozważam jak źle zrobiłem biorąc nowe buty, jak zbrzydły mi już mokre zawody i jak to organizatorzy imprez na orientację lubią umieszczać punkty w podmokłych terenach. Zastępczy GPS w Nokii nie jest zbyt dokładny skutkiem czego roweru szukałem dobre 5 minut. Wracam jak najszybciej do asfaltu licząc na to, że najgorszy punkt mam już za sobą.
Następna lokalizacja w to CZTERY LAMPIONY w Michałowicach (których naprawdę miało być trzy o czym nie wszyscy usłyszeli na starcie). Punktami były znicze poukrywane w zarośniętym lasku, wskazówki stanowiły fragmenty szarego papieru, który miał kierować do celów. Okazuje się, że na miejscu jest już grupa pod przewodnictwem Zajączka. Panujący już mrok trochę skomplikował poszukiwania, przez co pokonaliśmy dwukrotnie dłuższy dystans niż trzeba było, ale za to było w miarę sucho.
Do WILLI MOCZARA  na końcu Michałowic dojeżdżam na miejsce sprawnie. W opuszczonym domu szybko odnajduję karteczki na punkcie, jest też bonus czasowy za przywiezienie na metę pestki wiśniowej z przyogrodowego sadu. Ciekawe, że znalazłem tylko jedno drzewo wiśniowe z jednym owocem, bez skrupułów zjadam wiśnię, a pestkę chowam do kieszeni.
Kolejnym etap to długi przejazd na BAGNO do Suchego Lasu. Jak się można było spodziewać Suchy Las stał się dosyć mokry i pełen kałuż. W pewnym momencie drogę przebiega a potem biegnie przede mną wyrośnięty borsuk. Według Wikipedii: “[Borsuk] uwielbia przebywać w pobliżu terenów podmokłych i wody”, czyli byłem już blisko. Faktycznie, po odliczeniu manifestowych 120 metrów od skrzyżowania doliczam jeszcze kolejne 30 i wchodzę w las. Po chwili w tle widać czerwoną lampkę i punkt na “wyspie” otoczonej bagiennym szlamem. Na wyspę da się wskoczyć, zdobywam punkt poprzez umoczenie palca w atramencie, wyjmuję aparat fotograficzny, ale w tym samym momencie wyczuwają mnie komary. Robiąc naraz zdjęcie i wyskakując z “wyspy”, czym prędzej wracam do roweru zauważając po drodze przez przypadek koszulkę z karteczkami potwierdzającymi punkt (później się okazało, że wyspa była bonusem).
Do pobliskiej LEŚNEJ REZYDENCJI docieram bez problemów. Punkt zlokalizowany był w pokoju obok łóżka drewnianego domu. Zostały mi już tylko punkty pęcickiego. Po niezbyt przyjemnych doświadczeniach z kałużami w Suchym Lesie postanawiam nadłożyć kilometrów i jechać przez Wolicę.
Za cmentarzem w Pęcicach zostawiam rower i zmierzam na PIEŃ. Po chwili widzę Roberta, który oczekuje na towarzyszy zdobywających punkt. Pień ukryty jest pomiędzy sadzawkami i całą masą pokrzyw. Drogę wskazuje szary papier. Docieram do punktu bez większych przeszkód, gdzie spotykam Darka i Zajączka. Na miejscu ujawniona została lokalizacja punktu ROZLEWISKO - kilkadziesiąt metrów na południe od PNIA. Razem z Zajączkiem ruszamy poprzez pokrzywy, rozlewiska szuka już od kilku dobrych minut Krzysiek. Przedzieramy się przez pokrzywy o wysokości przynajmniej 1,5 metra, wychodzimy na łąkę. Ja zaczynam mieć wątpliwości co do kierunku południowego. Z racji braku, żadnego narzędzie nawigacyjnego, szybko lokalizuję Wielki Wóz, dalej Mały Wóz i Gwiazdę Polarną. Kierunek w którym podąrzaliśmy pierwotnie okazał się prawidłowy. Wkrótce wraca Krzysiek z informacją, że punktu nie ma. Podejmuję decyzję, że należy się zapuścić bardziej w pokrzywy i krzaki. O ile pomysł był dobry co do punktu to dobił on już zupełnie moje nogi cierpiące od pokrzyw. Po znalezieniu punktu jeszcze niemiły powrót przez zarośla do rowerów. Tutaj rozdzielam się po raz kolejny z ekipą z racji tego, że mój rower stoi trochę dalej.
KONCERY MOCZAROWSKIE - RUSAŁKA zlokalizowane były na tyłach pęcickich sadów. Dojeżdżam na miejsce gdzie spotykam Halinę, Lewana i Kaczora, reszta ekipy “w terenie”. Widzę w świetle czołówki, że droga prowadzi kolejny raz przez pokrzywy. Lewan na odchodne rzuca “wytężaj słuch” (hasło z manifestu). Po kilkudziesięciu metrach do moich uszu dobiegły regularne odgłosy ćwierkania za którymi postanowiłem podążyć. Po dłuższej chwili dotarłem do drzewa na którym siedziało stworzenie wydające dźwięki, zakładając, że Grzesiek jednak nie wytresował ptaka stwierdzam, że to fałszywy trop. Wracam na pierwotną ścieżkę i znajduję ponownie szary papier, mijam resztę ekipy, którzy to radzą nie wchodzić w zieloną kałużę. Idę dalej prosto, ścieżka jest dosyć wyraźna, ale w stwierdzam, że dawno nie było papierowych znaków. Postanawiam wrócić i faktycznie okazuje się, że przegapiłem odbicie w lasek. Tam już jest Robert, Darek i Krzysiek, którzy po zdobyciu punktu zastanawiają się nad zdobyciem bonusa za zieloną wodą. Bez wahania szukam kija i sprawdzam stabilność dna. Okazuje się przebieżne i po chwili docieramy do RUSAŁKI, której elektroniczne struny głosowe przestały wydawać dźwięki. Dowiadujemy się, że punkt OGNISKO został anulowany, co oznacza, że czas na metę.
Wspólnie docieramy pod tor kolarski, gdzie czeka na nas doskonale przygotowane ognisko.

Efekt: mocno zniszczone buty, podrapane i poparzone nogi (po 2 dniach nadal swędzą) no i pierwsze miejsce. Gratulacje dla Grześka - organizatora za trud i świetne pomysły.

Uzupełnienie:
  • Kwas mrówkowy (wg systematycznej nomenklatury IUPAC kwas metanowy), HCOOH [...] Kwas mrówkowy występuje m.in. we włoskach parzących pokrzyw oraz w jadzie mrówek, a jego wniknięcie do skóry wywołuje silny ból. Wydzielany jest także przez rosiczki w celu rozpuszczenia zdobyczy. [wikipedia]
  • Mokradła (teren podmokły, bagno, błoto, moczary, trzęsawisko, bajoro, grzęzawisko, topiel, topielisko) – tereny okresowo lub stale zabagnione, podtopione lub pokryte warstwą wody, siedlisko hydrogeniczne, obszar o płytkim poziomie wody gruntowej (powyżej 1 m), teren silnie uwilgotniony, zalany wodą lub okresowo zabagniony, o glebach mineralnych lub organicznych. [wikipedia]
  • szary papier - papier toaletowy
  • Alleypiast - Pod wspólną nazwą Alleypiast organizowane są alleycat'y w okolicach Piastowa i Pruszkowa. Wyścigi te mają charakterystyczny klimat, odbywają się zazwyczaj wieczorami. Ich specyfika wiąże się również z trasami, które nie zawsze nazwać można miejskimi.
Trasa

wtorek, 28 czerwca 2011

Powrót bloga

Prawie 400 dni od ostatniego posta. Wróciłem i zmieniłem nazwę bloga, ciekawe ile osób wie skąd się wzięła ;) Tematykę również zmieniam, zamiast opisywania różnych epizodów z mojego życia bardziej skupię się na imprezach sportowych, w których biorę udział.

Wiele osób nawet nie zdaje sobie sprawy ile ciekawych masowych imprez sportowych rozgrywa się co tydzień w Polsce. Czasem na prawdę ciężko się zdecydować. Tam gdzie się pojawiam zawsze przeżywam przygodę, są zwycięstwa i porażki, lepsze i gorsze momenty.

Ostatnio zauważyłem, że ciężko mi sobie przypomnieć niektóre wyprawy, starty i osiągnięcia z minionych miesięcy. Dlatego bloga piszę głównie dla siebie, trochę jako pamiętnik, trochę jako poradnik - nie ma to jak analiza startu z wytknięciem wszystkich dobrych i złych manewrów.

Postaram się uzupełnić w miarę możliwości relacje z odbytych startów, pewnie zacznę od najnowszych.

Swoją drogą, ciekawe jak ten Blogger się zmienił przez rok. Interesujące jest również to, że ciągle mój blog jest odwiedzany i czasem nawet komentowany.


PS: zmieniłem styl bloga, ale nie jest on docelowy :)